Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/295

Ta strona została skorygowana.

— Ale przecież, jak my wszyscy, to wiész, że on tu przywlókł się z Królestwa...
— Bardzo byłem młodym, kiedy się to stało — odpowiedział Huba.
— Słyszałeś-że o tém kiedy, żeby on był tutejszym? — podchwycił Frejer.
— Nigdy o tém nie wątpiłem — rzekł po namyśle Huba — przeszło dwadzieścia lat tu siedzi spokojnie.
Brause mu pogroził na nosie, ale Huba, jakby go wołano, odszedł szybko, unikając dalszéj rozmowy.
— To nie może być, nie może być! — bijąc pięścią o stół dodał żywo — to jest kłamstwo, oszukaństwo, podrobiona rzecz: albo mu zięć metrykę kazał zrobić, albo on ją sam dał sfabrykować. To polska rzecz... u nich się dokumenta znajdują na wszystko; ale gdzież tak metryka?
— Naturalnie u proboszcza — rzekł Frejer, śmiejąc się. — Proboszcz z nim, to przyjaciele najlepsi.
— A ksiądz nasz nieprzyjaciel największy — dodał Brause.
— Tylko, że dziś niéma co żartować — przerwał Frejer. — J. Excellencya nie pomoże. On musi ztąd precz; to najniebezpieczniejszy człowiek. Dawne czasy pamięta, które wcale inne były...
Pokiwali głowami.