zboża, przedzielone szopą od obór spalonych, uratować. Lubachowski nie spytał nawet o Frejera.
— Bogu dzięki! — odparł i wszedł do dwora.
Brause, który nierychło przybył w pomoc najbliższemu sąsiadowi z garścią ludzi niechętnych, spotkał się przy ratowaniu z Frejerem, poprobował komenderować, przekonał się, że go nikt słuchać nie będzie, i kwaśny ustąpił uspokajać płaczącą Frejerową.
Widok ludzi, przez Lubachowskiego przysłanych, na nim, jak na Frejerze, uczynił pognębiające wrażenie. Wolał-by był może, aby wszystko spłonęło, niż aby Polak, sąsiad nienawistny, nieproszony, w pomoc przyszedł i tak się okazał wspaniałomyślnie.
Po odjeździe Dydaka, zeszli się z sobą dwaj sąsiedzi.
— No, co ty na to mówisz, że stary na ratunek mi przysłał ludzi? — zamruczał Frejer.
— To pewno nie dla ciebie — odparł Brause — chcą się pokazać takimi bohaterami ewangelicznymi... Będą się tém chwalili. Im to na coś potrzebne. Będą po gazetach pisali i trąbili, że my jesteśmy złoczyńcy, a oni ludzie święci. Jabym wolał, żeby podpalili...
Ręką rzucił.
— Ale zkąd-że pożar ten u ciebie? — zapytał.
— Nie wiem... nikt nie umié powiedzieć — za-
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/306
Ta strona została skorygowana.