wołał Frejer. — W budynkach tych nikogo nie było. U mnie ludziom zakazano palić tytoń... żaden z nich się tam nie pokazał.
— Podpalili może, ażeby mogli ratować! — przerwał Brause i spojrzał na milczącego Frejera, który nic nie odpowiedział.
Domysły o powstaniu pożaru najrozmaitsze się krzyżowały. Niemiec przypuszczał zemstę jakąś: szukał po głowie, kogo ostatniego skrzywdził... Zresztą, więcéj go obchodziło ubezpieczenie od ognia, jego wysokość i to, co mógł odzyskać, niż przyczyna ognia. Po kilku godzinach męczących gadanin, wołania ludzi, śledzenia, Frejer, nawet się nie kładnąc, kazał zaprzęgać, aby jechać do miasteczka i rozpocząć niezwłocznie starania o wynagrodzenie straty, któréj ocenienie jak najkorzystniejsze wielce go zajmowało.
Miał już wsiadać na bryczkę, gdy blada, z oczyma wypłakanemi, z tragicznym wyrazem twarzy, wyszła z bocznego pokoju Mina. Rozpaczliwie zmieniona jéj fizyognomia, uderzyła nawet obojętnego wielce Frejera.
— Proszę mnie zabrać z sobą — odezwała się kwaśno — czuję się chorą, przestraszyłam się... Nie jestem wam potrzebną, chcę powrócić do domu... do Berlina...
Mówiła to drżącym i strwożonym głosem, ale nagląco i stanowczo, powtarzając:
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/307
Ta strona została skorygowana.