W miasteczku już wiedziano, że się u Frejera paliło w nocy; obstąpiono go z kondolencyami, z zapytaniami.
Solinger, który się tu znalazł, przepraszał że w pomoc nie pośpieszył, bo go w domu nie było.
— Nie mieliście pewnie dosyć rąk do ratunku — rzekł — a z sąsiadów mało kto domyślił się obowiązku...
— Winienem — w pośpiechu zapomniawszy się, wyznał Niemiec mimowoli — winienem Lubachowskiemu, że mi zboże uratowano.
— Jakim sposobem? — zapytał Plowe.
— Przysłał mi swoich parobków i pisarza na ratunek — dodał Frejer.
— Widzisz — rzekł Solinger — ja wam zawsze mówiłem, że to człowiek uczciwy. Trudno dziś wymagać od Polaka, aby nas kochał i pomagał nam, a przecież on...
Frejer niewyraźnie coś bełkotać zaczął.
— I takich-to ludzi — dokończył Solinger — my precz wypędzamy!...
Plowe namarszczył się.
— Niech pan tego nie mówi: prawo jest żelazne, dla wszystkich równe... Może być najlepszy człowiek, ale Polakiem jest i nie tutejszym...
— A ja słyszałem, że metryką się wywodzi, iż rodzi się w Poznańskiém.
— Metryka! — zamruczał młody kancelista —
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/309
Ta strona została skorygowana.