Widok był przejmujący tego starca, z obliczem pogodném a smutném, jak noc, zwieszonego długo nad głową dziecięcia, które do niego w chwili boleści powracało. Marynia, już dziś siwiejąca, nie mówiła nic, łkania jéj tylko słychać było i oddech ciężki ojca.
Dziekan, choć pragnął pokrzepić ich słowem pociechy, nie znalazł na ustach wyrazu, w piersi głosu: złożył ręce i modlił się w duszy.
Orochowski, z początku nie rozumiejąc, co się stało, zmieszał się mocno, obejrzał, postrzegł, że na niego nikt nie zwraca uwagi i po cichu wysunął się na palcach.
Zaraz za progiem, człowiek ten, co nigdy może nie był świadkiem sceny podobnéj, zatrzymał się, stanął, zadumał, stał jakiś czas, zapomniawszy gdzie był i co robił, aż wreszcie, ocuciwszy się, powoli powlókł się do swéj bryczki.
Miał wszelkie prawo być bardzo uradowanym z zawartéj tranzakcyi, ale tego po nim widać nie było, raczéj niepokój i zakłopotanie.
Nieme powitanie ojca z córką trwało dość długo, aż Lubachowski wyrwał się z jéj objęcia; w twarz bladą i przed chwilą odrętwiałe rysy, wstąpiło jakieś życie, oczy się zaczęły rozjaśniać, usta drgać, cała fizyognomia nabrała wyrazu energii i siły.
— Dość tych łez bezmyślnych! — zawołał — pamiętajmy, żeśmy dziećmi tych ojców, co heroicznie
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/321
Ta strona została skorygowana.