Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/341

Ta strona została skorygowana.

ra, który się nie mógł udać gdzieindziéj, jak do dziada i matki, bo raz już był u nich, urlop przekroczywszy.
— Ja się waćpanu przyznam — odparł na to Dydak — że naszego panicza nie mam za tak ograniczonego, aby się chciał tam chować, gdzie wiedział najpewniéj, że go szukać będą...
— My spełniamy, co kazano... — rzekł żołnierz — a ja wam powiem, że się człowiek uciekający tam chowa, gdzie najprawdopodobniéj nie będą go szukali, jako to: u was... Przysiągł-bym, że wy o nim wiecie...
Dydak ramionami ruszył i nic nie odpowiedział.
Przez cały ciąg poszukiwań, stary Grzegorz nie ruszył się z kanapki, na któréj siedział i, wlepiwszy oczy w podłogę, modlił się po cichu. Matka chodziła od okna do okna, wyglądając.
Parę godzin trwało przetrząsanie, i żandarm, ocierając pot z uznojonego czoła, w końcu wyszedł spocząć. Wydane rozkazy zalecały mu starego Lubachowskiego zabrać z sobą i wywieźć do miasteczka, aby pomocą późniéj nie mógł być wnukowi do ucieczki. Dał się jednak feldfebel uprosić i, zamiast zabierać gospodarza, zostawił mu dwóch żandarmów w Lubachówce, z czego ani stary, ani córka nie była rada...
Dzień cały zszedł na tych targach, gadaninie, naradach, i wieczorem dopiéro mogli wszyscy spo-