Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/386

Ta strona została skorygowana.

siadał na ławkach, na których zwykł był odpoczywać.
Bawiło go czy uspakajało to, że wróble, którym sypał czasem ziarno, tłumnie łatały, zwijając się około niego, zabiegając mu drogę...
Natura nie dzieląc jego smutku, uśmiechała się dniem pogodnym. Ścieżka z ogrodu prowadziła do lasku. Szła ona brzegiem wynioślejszym rowu, wykopanego dla osuszenia pól przez niego. Dydak widział, jak się pochylił zajrzeć w głąb’ przekopu, aby się przekonać, czy się nie zasunął całkowicie.
Po drodze do lasu, znowu razy kilka zatrzymał się, podparł na kiju i obejrzał dokoła. Niewielkiéj swéj posiadłości mógł ztąd dosięgnąć granic okiem. Z jednéj tylko strony lasek ją osłaniał. Za czasów, gdy na niego spadła Lubachówka, las był srodze wyniszczony, kilka tylko drzew prastarych w nim pozostało. Pan Grzegorz dosadził wyręby młodemi, a dziś była to już spora młodzież, wiele obiecująca. Z brzegu stał dąb odwieczny, który wszyscy posiadacze szanowali. Pień miał jak z kamienia wykuty, konary grube, których część uschła; nie wszędzie liście go pokrywały, ale majestatycznie się rozsiadał, jak stróż granicy, jak ojciec rodziny, co go otaczała. Lubachowski przypatrzył mu się z daleka, przyszedł aż do stóp olbrzyma, ścieżką pastuszków dokoła