roba nie może ich złamać. Dzięki Bogu, jest lepiéj, niéma już niebezpieczeństwa.
W istocie, nad rankiem usnął stary snem dosyć spokojnym; i o zwykłéj godzinie wstał, modlił się, zażądał ubrać i długo rozmawiał z doktorem, który z podziwieniem patrzał na niego. Wprawdzie zawodziły go dyagnozy i przepowiednie co do stanu chorego, ale — na lepsze. Podziwiał siły, przypisując je ustrojowi fizycznemu, gdy w starcu duch żył niespożyty.
Doktor był upewniony, że niéma już niebezpieczeństwa, i że na Lnbachowskim wkrótce znaku nie będzie przebytego kryzys.
Dydak tylko i służba dostrzegli w nim zmianę jakąś, któréj sobie wytłómaczyć nie umieli. Rysy twarzy były niezmienione, ale wyraz, stał się zupełnie innym. Uroczysta powaga jakaś oblokła je, wejrzenie nie zdawało się patrzéć na ziemię, ale szukać jakichś widm, niedostrzeżonych dla ludzi. Chodził, nie patrząc przed siebie, kierując się instynktem, gdy wejrzenie błądziło gdzieindziéj.
Od wyjazdu Krzysi, która mu wiadomość od córki przywieźć miała, liczył godziny, nie mógł się niczém zająć, tylko ich rachubą i modlitwą.
Tegoż dnia jeszcze rozesłał do bliższych kościołów zamówienia na nabożeństwo żałobne za duszę wnuka i u dziekana zamówił na dzień następny uroczyste exekwie.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/403
Ta strona została skorygowana.