Starzec, jak stał, padł na kolana... zrzucił czapkę — przeczuwał, co go czekało...
— Anioł Pański!... — zawołał.
I sam w głos odmawiać począł modlitwę.
—...w pokoju wiecznym... Amen... — dokończył.
Dydak mu rękę podać musiał do wstania i zaprowadził do sypialni. Krzysia szła za nim, nie mówiąc nic.
Padł na swe stare krzesło, w piersiach go dusiło, ale płakać nie mógł. Ekonomowéj nie spytał o nic...
Zdawał się zrezygnowany i spokojny.
Z ćwierć godziny upłynęło tak w niemém wszystkich oczekiwaniu, aż głowę podniosłszy, rzekł do Dydaka:
— Dajcie znać księdzu dziekanowi, że ja go widziéć pragnę i proszę usilnie, niech przyjedzie pożegnać się ze mną.
Słysząc to, ucieszyła się Krzysia, sądząc, że nazajutrz jechać myślał, bo wyjazd ztąd, oderwanie się od miejsc, tylu wspomnieniami przesiąkłych, to było jedno, co go mogło ratować.
Ciągle potém, spodziewając się, że ją może badać zechce, czekała Krzysia; ale stary choć spoglądał na nią, nie wyzywał ani słowem.
Nadeszła Żabska, mrucząc coś o wieczerzy i narzekając, że nic do ust nie wziął przez dzień cały.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/411
Ta strona została skorygowana.