pewne, zmuszona grać jakąś rolę i do niej nawykła.
W twarzy, któréj uśmiech swobodny był obcym, odcisnęła się tęsknota i niepohamowany smutek. Taką Marynkę widywał ojciec od czasu, gdy była szczęśliwą, ale nigdy więcéj podrażnionéj, gwałtowniéj wzruszonéj, nie widział. Dawniéj zmuszała się do kłamania humoru i pokrywania smutku; teraz jakby zrzuciła maskę, stała przed nim niemal męczennicą... i krzyk tylko boleści a łkanie i łzy tłumiła w sobie.
Stary Lubachowski, który się zawsze z nią, choć zniemczałych, wnuków spodziewał, westchnął, widząc, że żadnego nie przywiozła z sobą.
Zapytał ją o męża. Kazała na odpowiedź czekać długo.
— On nigdy jednéj chwili nie ma dla siebie — rzekła z westchnieniem — nie ma jéj dla dzieci, dla mnie... cóż dopiéro na podróż?...
I, nie dokończywszy, zwróciła się ku domowi, do którego weszli.
Tu od piérwszych lat nic się nie zmieniło, nic z miejsca nawet nie poruszyło. Stanęła w niemém podziwieniu, a łzami nabrzmiały powieki.
W kącie zasunięty, nieotwierany od dawna, stał fortepian wiedeński, który ojciec chciał sobie zachować. Tyle pamiątek z nim się łączyło, że biedna
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/63
Ta strona została skorygowana.