kobieta wybuchnęła płaczem. Swobodne jéj lata młode stanęły przed nią.
Stary ojciec nie dał się jéj rozrzewniać długo.
— Dziecko moje... — rzekł — siadaj, rozgość się, potrzebujesz spoczynku...
— Niestety — szepnęła, jakby mimowolnie — nie dla spoczynku przybyłam do ciebie... Potrzebuję przed tobą wylać całą duszę moję... dłużéjbym tego nie mogła kryć przed tobą... Ojcze, kochany ojcze!... jestem straszliwie nieszczęśliwą!...
Ojciec, choć serce jego oddawna przeczuwało to, z czém ona mu się zwierzyć miała, ręce załamał, jak piorunem uderzony. Wiedział, że już szczęśliwą nie była, ale nie przypuszczał, ażeby niedola z niéj mogła wydobyć ten krzyk boleści.
— Marynko moja!... — zawołał.
— Ja już twoją nie jestem... podchwyciła z gorączkowém uniesieniem — cała... jestem tam, niewolnicą... któréj zakładnikami są dzieci. Dzieci... dzieci moje, w których ja własnéj krwi nie poznaję!...
Płacz przerwał jéj, ale po chwili łzy otarła żywo. Twarz blada zapłonęła ogniem wewnętrznym.
— Dopóki-m ja tylko cierpiała... i one — dodała — dopóki skarga była tylko próżném skomleniem słabego ducha... pocóż ja miałam zatruwać ci nią życie?... ale teraz...
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/64
Ta strona została skorygowana.