Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

ne niegdyś cztery lipy, które go ocieniać miały, tak się straszliwie rozgałęziły, że na dachu na-pół leżały. Frejer chciał je wyciąć, bo mu wilgoć i ciemność w domu utrzymywały, ale dotąd nie przyszło do téj ofiary. Jakieś zabobonne poszanowanie tych drzew ocaliło im życie.
Nic smutniejszego sobie wyobrazić niepodobna nad to domowstwo, w pośrodku pól wzniesione, nieocienione, nieozdobione niczém, ze ścianami odrapanemi, na których linie czarne rysowały belki drewniane, cienki mur wiążące. Nigdzie, ani w ogródku, ani na oknach domu, nie było zieleni, ni kwiatka, niekiedy tylko porozwieszana bielizna stanowiła całą ozdobę.
W kawałku jednak sadu, przytykającym z tyłu do domowstwa, ścieżek parę, wysadzonych agrestem, kręciło się między zagonami z cebulą, kapustą i makiem.
Tu w rogu, przyparta do na-pół rozwalonego płotu, stała staruszka Laube, okryta fasolą, powojem, trochą nasturcyi i groszków...
Zbudowana skromnie nader, z mało-co obrobionych tarcic i łat, zawierała w sobie stół i dwie ławki. Tu Frejer odpoczywał, usypiał po obiedzie, a niekiedy przyjeżdżających, podejrzanych ludzi, we cztery oczy przyjmował... Jejmość, stara, milcząca, przybita chorobą i głucha, z zawiązaną zawsze głową, siedziała tu z pończochą i obdartą książką, naj-