Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

— On! bardzo wiele... bardzo wiele... — odparł Frejer. — Chodzi z założonemi rękoma, jakby nie robił nic, milczy, skinienie tylko daje... a Dydaś wié, co ma robić... O! ten Dydaś...
Brause stanął nagle przed sąsiadem, poufale go ujął za ramiona i potrząsnął nim.
— Mądry ty jesteś, ale najprostszych często rzeczy nie umiész i nie wiész. Tyle lat się borykasz z nimi, a nie spróbowałeś na młokosa zastawić takich nieochybnych sideł, w które ludzie się łapią, jak muchy. Na twoim miejscu, ja-bym już Dydasia miał.
— A poco on mi teraz, kiedy ja ich wszystkich wykurzyć ztąd mogę? — odpowiedział Frejer.
Brause złośliwie ciągnął daléj:
— Chwalisz się przebiegłością swoją, a gdy ci Dydak dojadał, tyś nawet nie probował go ugłaskać...
— Jego? czém?
— Młodego człowieka, jak on, tutaj, na pustkowiu, na co najłatwiéj wziąć było?
— On na kobiety ani patrzy! — rzekł Frejer.
— Pewnie, kiedy wszystkie są takie, jak ta, co nam kawy przyniosła... — rozśmiał się Brause. — Ja-bym mu był z Berlina przywiózł wyuczoną wszystkich sztuk, i była-by ci go związanego na podwiązce przyprowadziła...
— Dziękuję za radę, tylko, że już ja Dydaka