Strona:PL JI Kraszewski Czarna polewka from Dziennik Literacki Y 1868 No 4 page 51 part 2.png

Ta strona została uwierzytelniona.

kości wam podać, nie dbacie o to ciało, co je oblekało, co poruszało niemi. Z historyj chcecie początku i końca, a nie soku i treści. Nie umiecie słuchać i opowiadać wam nie warto.
Protestowano zewsząd. Rotmistrz westchnął i powoli tak ciągnął rzecz swoją:
— Nazajutrz nie było do kogo w Czeremszyńcach słowa przemówić. Wicia w swoim pokoiku płakała, Cześnik się gniewał na nią, że tak słusznego kawalera ze wstydem publicznym w obec sług i dworu odprawiła, Wojewodzicowa narzekała i zbierała się też do Warszawy, bo ją wieś już nudziła, mnie jak na uwięzi owe dwieście czerwonych złotych wstrzymywały. Nareszcie już mi to tak dojadło, że sam począłem się starać o kredyt dla Cześnika. Znalazłem szlachcica w łapciach, który w garnku trzymał spleśniałe talary, udobruchałem go, namówiłem, przywiozłem, dopilnowałem i zabrawszy grosz drapnąłem do obozu.
Straciłem tedy z oczów i Kasztelanica i pannę Wiktorję, dowiaduję się tylko to ztąd to z owąd, że Wojewodzicowa wydała się za mąż, że Cześnik umarł, że p. Wiktorja choć się jej bardzo piękne trafiały partje, za mąż iść nie chce. Wówczas, gdy ta nieszczęśliwa polewka wyszła na stół, Cześnikówna miała lat niespełna dziewiętnaście, upłynęło potem lat coś około pięciu.
Wysłany byłem z regimentu do Warszawy dla odebrania niektórych przyborów wojskowych w arsenale, a że się mało w stolicy bywało, człek młodym jeszcze był, więc jak się tam dostał, ugrzązł. Znalazło się znajomych dosyć, krewnych trochę, a wojskowych kolegów poznawało się niemal za dużo, to też nie spieszyło się z odbieraniem w arsenale, i czas wesoło upływał.
Chudemu pachołkowi żyjącemu z nie wielkiego żołdu i drobnych ubocznych dochodzików pułkowych, szumieć bardzo w mieście nie było za co, to też bawiło się oszczędnie lub często o cudzym koszcie, nie sięgając do mieszka. Jednego dnia idąc ulicą, patrzę, a no mi się ktoś przejeżdżając kłania a kłania. Obejrzałem się czy nie komu innemu, ten powtarza mi głową i kapeluszem ukłony. Co u licha! Nadto paradny był powóz, a ja karecianych znajomości nie miałem, patrzę, ledwiem poznał Kasztelanica. Stanął wśród ulicy i kroczy do mnie, ja też...
— Jak się masz! co robisz! a cóż to i nie łaska nawet dowiedzieć się czy żyje.
— Bom ja żyw nie domyślił się, że tu jesteście.
— Gdzieżbym był, w mieście żyć muszę, bo na wsi nie umiem. Ale słuchaj, kiedym cię złapał, nie puszczę, musisz do mnie na objad.
Spojrzałem na mundur, domyślił się zaraz.
— U mnie nie ma nikogo — rzekł — dom kawalerski, dziś nawet nie prosiłem żywej duszy, chciałem być sam, a no lepiej będziemy we dwóch.
Nie mogłem odmówić, siedliśmy, jedziemy w róg Miodowej, pałacyk śliczny. Kasztelanic mi powiada:
— To moja chata.
Zwykle to tak u nas mianowano i pałace. Ten był jak z igły, bez wielkiego przepychu ale z wielkim smakiem urządzony.
— Hej — rzekłem wchodząc nabrawszy śmiałości — gniazdko śliczne, ale co potem, kiedy sami w niem siedzicie.
— Tak Bóg dał! — rzekł wzdychając Kasztelanic.
— Zraziła was widzę ta nieszczęśliwa czarna polewka — zawołałem. Gospodarz się zarumienił i zmięszał.