Strona:PL JI Kraszewski Czarna polewka from Dziennik Literacki Y 1868 No 5 page 69 part 2.png

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiesz już pewnie wszystko! — zawołał.
— Wiem tylko koniec, ale na miłego Boga, jakże to było? jak? jak ta komedja wyglądała.
Zasiedliśmy, a mój gospodarz tak rzecz rozpoczął:
— Gwoździk przyjechał mnie wcale insperate prosić na wieczerzę. Myślałem, że go te panie skłoniły, nie miałem najmniejszego podejrzenia, pojechałem z dobrą myślą. Kasztelana widywałem mało, z twarzą jego się nie znam dobrze, wydała mi się przy całej wymuszonej grzeczności człowieka, u którego ona przybiera dziwaczność nowego obyczaju — nieco szyderską. Pod gwoździkami, namaszczonym wąsem krył się zarodek uśmiechu. Mówił dużo, kilka razy puścił się tak, że naliczyłem wyrazów do dziesięciu, w przestankach chrząkał i śmiał się rozgłośnie, brzuchowym głosem ludzi poważnych. Wydało mi się, że tego śmiechu używał dla Kasztelaństwa, uważając je jak karetę, za przyzwoity dostojności.
Nie myślałem wcale o wieczerzy, rozmawialiśmy z cicha z Wicią, poufale... jak starzy dobrzy przyjaciele.
Otwierające się drzwi do jadalni przerwały mi jakieś opowiadanie. Uważny dość podałem rękę gospodyni, gdy Kasztelan drogę mi zaparł przepraszając. Bełkotał tak, że go zrozumieć nie mogłem zrazu.
— Darujesz tego... Kasztelanicu... bardzo gospodarską tego... kolacyjkę... hm... już to moje baby... nie wiem jak wystąpiły... tego... zwykle p. Wiktorja... zkąd na nią odpowiedzialność, tego...
I zaczął się śmiać. Poszliśmy do stołu.
Spojrzałem z góry na talerze ponalewane, oczom nie wierząc. Czarna polewka!! Co znowu? Z polewki wzrok mój padł na Wiktorję, która runęła jak stała na krzesło. Krzyknęła, zbladła... patrzę, pada. Poleciałem na ratunek, domyśliwszy się wszystkiego...
Cały zajęły omdleniem, słyszę tylko po za sobą suchy raz... plask... nie mogłem się omylić, pani Kasztelanowa obierzmowała na prędce męża, który stał zmięszany, z jedną twarzą czerwoną, druga bladą, nie wiedząc czy bić się, czy uznać zwyciężonym. Żona już była przy Wiktorji, którąśmy ocucili.
Nie jasno jeszcze rozumiałem rzecz, ale dałem sobie słowo natychmiast ją rozświecić. Nimeśmy siedli, polewka znikła, ostatni talerz chwycił już sam Kasztelan.
Wieczerza bez najmniejszej alluzji do wypadku, przeszła jako tako, sama gospodyni pąsowa, rozgniewana, ale udając wesołość, prowadziła ożywioną rozmowę, do której ja usiłując ją z kłopotu wyprowadzić, dopomagałem. Wiktorja siedziała blada, przerażona prawie, kiedy niekiedy oczy jej padały na mnie, jakby badając wrażenia, i lękając się bym znowu nie pierzchnął przed czarną polewką.
Nareszcie wieczerza, której nikt nie tknął, bo nawet Kasztelan udawał, że je, ale w istocie nie mógł nic przełknąć, skończyła się, wstaliśmy i przeszli do salonu. Dałem jeszcze pół godziny frysztu, aby się umysły uspokoiły, ale siedząc tak aby mi panna Wiktorja uciec nie mogła. Myśleli już, że się mnie pozbędą, gdy z wielkiem podziwieniem gospodarza, wstałem i zwracając się do starszej siostry zarazem, począłem:
— Może chwila przezemnie obrana do oświadczenia uczuć dla p. Wiktorji nie zupełnie jest właściwą, nie chcę jednak zwłóczyć z tem, co od dawna w sercu noszę. Zwracam się do pani razem i do siostry i do pana Kasztelana jako najbliższego z rodziny, oświadczając, iż będę najszczęśliwszym, jeśli mi panna Wiktorja dobrodziejka dawno upragnionego związku nie odmówi.