Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

— Pan Luziński — rzekł do niego Mylius, natychmiast ma się upakować, zabrać co zechce z sobą i wynieść się gdzie mu się podoba. Rozumiesz? zapytał sługi, który stał osłupiały, rozumiesz? wola moja nieodwołalna. Sam on sobie tego życzył. Sprowadzisz furmankę, każesz go wywieść gdzie zechce, pokój zamkniesz, i nie otwierać go więcej.
Sługa stał nierozumiejąc swojego pana, którego miłość dla wychowańca znał dobrze.
— Com ci mówił — powtarzam — dodał Mylius — rozkazuję, żądam, to się musi spełnić. Pan Luziński jest wolny, opieka moja nad nim się skończyła.
Mówił to głosem tak niezwyczajnie poruszonym, tak gorączkowo, że stary poczciwy sługa instynktowo ruszył się, nalał mu wody szklankę, nic nie mówiąc, przyniósł ją i podał.
Doktór zobawszy przed sobą tę niemą przestrogę do ostygnięcia, uśmiechnął się boleśnie, poklepał po ramieniu starego, łza kręciła mu się w oku, wziął szklankę i wypił ją powoli. Potem siadł na sofie znowu i nieco uspokojonym dodał głosem:
— Idź, mój dobry Piotrku — i zrób jak mówiłem.
— Dziś? spytał stary.
— Natychmiast, zaraz w tej chwili.
Podparłszy się na łokciu zadumał nieco biedny człowiek; gdy Piotrek, który tylko co był wyszedł powrócił z za proga i rzekł cichym swym głosem:
— A tu, proszę pana, chory.
— Chory? gdzie? podchwycił Mylius, to mi go Pan Bóg zsyła w tej chwili. Prosić!
Piotr się zawrócił, otworzył drzwi i ów nieznajomy, którego widzieliśmy na cmentarzu, wszedł powoli do pokoju.
Doktór widywał go zdala w miasteczku, słyszał o nim plotki miejskie, ale go po raz pierwszy bliżej i oko w oko spotykał. Wejrzenie na tę bladą, marmurową, ogorzałą, zamkniętą na siedem pieczęci twarz, nie mówiącą nic, zdumiało Myliusa, który długiem obcowaniem z ludźmi zwykł był od pierwszego pozna-