Próżniacza gawiedź małej mieściny celuje nadewszystko w sztuce tworzenia plotek ogromnych z niczego. Gdyby kto od rana do wieczora zadały sobie pracę śledzenia pochodu i rozrostu najdrobniejszej wiadomostki puszczonej ulicą, zadziwiłby się do jakich ona dziwacznych o zachodzie słońca dochodzi rozmiarów. Nawet najmniej na pozór zdolne do wydania owoców olbrzymich nasionka, ogrzane ciepłem ust co je chwytają, dochodzą do poczwarnego rozrostu. Co w jednym końcu mieściny ledwie się zdało godnem powtórzenia i zapamiętania, w drugim nabiera wagi wypadku niezmiernej doniosłości. Każdy tam coś dodaje swego, każdy ploteczkę przyodziewa z miłosierdzia, i w ostatku poznać jej już nie można, tak się fantastycznie przebraną ukazuje.
Na progach domów stoją niemający nic do roboty właściciele, w rynku spotykają się ziewające kumoszki.
— Co tam słychać? poczyna się zwykle rozmowa.
— A co ma być słychać, nic, wszystko po staremu, tylko mówił zakrystyan, że widział, jak z domu doktora wychodził jego wychowaniec z tłómokami, to już pewnie wyjeżdża.
— Ale zaś, wyjedzie, przerywa głos trzeci, wyjedzie bo musi, słychać, że go dobrodziej wygnał, i ani na oczy...
— Słyszeliście powtarzają dalej, tać to tego biednego Luzińskiego Walka, sierotę, doktór Mylius z domu wypędza.