Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

sła, stoły pozajmowane robotą, łóżko twarde, jedzenie ubogie, a na gawędy nie mam zaprawdę czasu. W dodatku przyznam ci się, że się nawet ciebie boje, od czasu, jak z doktorem Myliusem, albo raczej on z tobą zerwać był zmuszony.
— Ależ powinienbyś zlitować się nademną! rzekł Luziński.
— Zlitować! nad promienistym geniuszem, który mniema, że mu wolno wszystko gnieść nogami — zawołał Szurma. cóż to znowu pleciesz? Geniusz nie potrzebuje litości, ani przyjaźni, nie obowiązanym jest do wdzięczności — nie szanuje pospolitych życia prawideł, a że ja tylko niemi się rządzić mogę, jako prosty śmiertelnik, po co mi się wdawać z tą arystokracją ducha?
Ruszył ramionami.
— To cóż, wypędzisz mnie od siebie? zapytał Luziński, usiłując to w żart obrócić.
— Nie będę miał potrzeby uciekać się do tak gwałtownych środków, rzekł Szurma, — ty sam zmiarkujesz, że dla ciebie, w mojej chacie ubogiej, miejsce niewłaściwe.
— Tak? rzekł, podnosząc się Walek, na którego twarzy gniew hamowany się malował — więc proszę o radę co mam z sobą począć?
— Geniusz prosi o radę? cha! cha! zawołał Szurma — nie jestem tak zarozumiałym, bym mu miał drogi wyznaczać.
— Okazywałeś mi zawsze dosyć przyjaźni.
— Prawda, odparł Szurma, bom sądził, że mimo twych ekscentrycznych dziwactw pewnej granicy przyzwoitej przestąpić nie jesteś zdolnym, dziś się ciebie boję. Któż mnie zapewni, że po tygodniu pobytu, nie urościsz do mnie równych jak do poczciwego doktora pretensyj?
— Sądzisz więc, żem źle postąpił?
— Ale któż inaczej cię osądzi?! zawołał inżynier. Jeźli mam jaką radę do dania, to jedną, albo przeproś