Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

czyniła ją interesującą, podwiązywała się nią prawie zawsze.
Zarumieniona i poruszona weszła gospodyni na górę, i siadając w fotelu, wskazała Walkowi miejsce naprzeciwko siebie. Luziński miał w ręku swój słomiany kapelusz.
— Moja droga pani, rzekł — zdarzył mi się przypadek.
— A! wiem już, wiem, ale jakże to było? podchwyciła czuła istota.
— Jakto? pani już wiesz? zawołał zdziwiony Luziński.
— Słyszeliśmy, tak — już coś po mieście chodzi. O! ten niegodziwy doktór — ale czyż prawda, że śmiał się targnąć na waćpana?
— Targnąć się? na mnie! krzyknął oburzony Walek — to bezecna bajka! to niegodziwa potwarz uwłaczająca mi! ja nie dałbym się nikomu targnąć na siebie, boby zuchwalec skinienie życiem przypłacił. Inaczej się wcale stało — dodał — powiedziałem mu ostrą, należną jego postępowaniu prawdę, odebrałem kapitał mojej matki, który miał sobie powierzony i opuściłem ten dom na zawsze.
Wdowa słuchała z chciwością, połykając wyrazy, w uchu jej zabrzmiał: kapitał, i trzeba wyznać, że przyjaźń jaką miała dla genialnego młodzieńca jeszcze się zwiększyła, niewiadomo jego niedolą, czy kapitałem?! To pewna, że gdy począł jej malować położenie swe przykre chwilowo, powstała żywo z fotelu i oświadczyła mu, że próżny pokój na górze, czasami tylko dla nadzwyczajnych gości w chwilach wielkiego natłoku zużytkowywany — oddaje mu chętnie, choćby na czas jak najdłuższy.
Trzeba, dla ocenienia tej ofiary, dodać, iż pokój był od ulicy, z firankami, o dwóch oknach i meble miał wcale przyzwoite, choć pochodziły z licytacyi po Abramie Konwisie, starozakonnym kupcu, który nieszczęśliwie zbankrutował.