od zegarka, pełnych wykwintnego gustu, których mu w duszy pozazdrościł.
Sekretarz jeszcze się śmiał, a baron mu wtórował, już oczyma inwentarz towarzystwa spisując. Uderzyła go twarz smutna, ponura i wyrazista Walka Luzińskiego, instynkt wskazywał w nim człowieka kwaśnego, nieprzyjaznego ogółowi, który mógł być drogocennym do zbadania, bo z niego dobyć łatwo było wszystkie ciemne strony tutejszych ludzi i spraw. Ale jak się tu było przychwycić do dzikiego nieco stworzenia, które musiało elegantów, jak baron, nienawidzieć?
Pan Helmold był człowiekiem bardzo praktycznym, zadysponował sobie wieczerzę na prędce, a sam udając wielce zamiłowanego w grze bilardowej (i w istocie celował w niej trafnością oka) usiadł przy Luzińskim, przypatrując się dramatycznej partyi między sekretarzem a pocztmistrzem.
Pocztmistrz, który go widział, bo mu dawał konie do Turowa, szepnął na ucho sekretarzowi.
— Baron z Galicyi.
Sekretarz, który potrzebował kredą natrzeć koniec kija, ustawił się tak, ażeby mógł do ucha powiedzieć Luzińskiemu.
— Baron austryjacki.
Walek spojrzał ciekawie na sąsiada.
— Pan dobrodziej nie grasz? zapytał go odważnie przybyły.
— Owszem, czasami grywam, jest-to rozrywka po pracy, dosyć przyjemna. Głowa spoczywa, ręce się ruszają.
— Tak, i ciało jest w ruchu, osobom zmuszonym do siedzenia...
— Ja nie jestem zmuszonym do niczego, odparł Walek szorstko.
— A! rzekł baron wpatrując się w niego — ja także — jesteśmy więc w jednakiem położeniu, ale dlatego bilard mnie bawi.
— Czasem i mnie, ale długo...
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/122
Ta strona została skorygowana.