Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

— Widzę że pan pracujesz... umysłowo?
— Gdyby ta praca w kraju naszym możliwą była, zawołał Luziński, możebym się jej oddał. Ale dla kogo ją przedsiębrać? dla czterech czytelników, którzy to wiedzą co i ja? potrafią to samo, a pragną czegoś większego? do czego mnie nie obudzi nigdy zachęta potrzebna dla geniuszu, ani współczucie którem on żyje...
— Oryginalnie trafiłem, mówił sobie w duchu baron, słuchając. Plecie niewiedzieć co, ale z werwą! dalipan, z werwą!
I dolał mu jeszcze szampana.
— Pan nie powinieneś tu w tem ciasnem kółku pozostawać, odezwał się grzecznie.
— To też jestem tu tylko przelotem, mówił Walek nabierając otuchy, ale mi brak ochoty, energii, woli, nie widzę celu, życie trawię na poziewaniu.
— Jeśli pan masz położenie niezależne...
— Zupełnie, zupełnie, podchwycił Luziński, jestem wolny, nawet do pracy mnie nic nie zmusza, bo bez niej żyć mogę.
— To może nieszczęściem jest dla pana.
— Tak czy owak życie minie... mówił Luziński pijąc...
Wszystkie te zwierzenia niewiele obchodziły barona, szło mu o wcale inne wiadomości.
— Znasz pan zapewne okolicznych mieszkańców?
— Trochę... zresztą tu się wszyscy znamy.
— A hrabiów Turowskich?
— Tych niepodobna nie znać, odparł Luziński, któremu szumiało w głowie.
— Stara rodzina, zamożna, pańska?
— Niegdyś tak, ale teraz, panny tylko dwie, nieszczęśliwe niewolnice, mają jeszcze coś majątku, reszta w ruinie. Stary dogorywa, syn garbusek myśli pewnie albo siostry pogrzebać, lub się chyba ożenić z garbatą, a bogatą. Politurowana nędza...
— Ależ hrabianki? — spytał baron.
— Te w istocie mają być bardzo majętne. Szczęściem dla nich, matka je odumarła młodo i fortuna zo-