Nazajutrz rano, wedle chwalebnego swojego zwyczaju Walek Luziński nie zbudził się aż po ósmej, byłby może zasnął jeszcze dłużej po wczorajszej biesiadzie, gdyby mu snu pukanie do drzwi nie przerwało. Sądził, że troskliwa gospodyni przysyłała mu kawę, i narzuciwszy suknie na prędce, pobiegł otworzyć; w progu stał chłopak doktora Myliusa, który milcząc, doręczył mu opieczętowaną z papierami kopertę. Twarz chłopca się rozjaśniła, był pewnym, że doktór przeprosi go i nazad powoła, układał już w głowie warunki amnestyi; ale posługacz nie czekając odpowiedzi, odszedł szybko, a w rozerwanej na prędce kopercie nie było ani słowa od Myliusa, tylko papiery po matce Luzińskiego pozostałe, metryki, listy, świadectwa, które wychowańcowi mogły być potrzebne. Odesłanie ich oznaczało, że Mylius wcale o pojednaniu nie myślał, i owszem, wszelkiego zbliżenia i powodu doń na przyszłość chciał uniknąć.
Mimowolnie zajęty tą pozostałością po matce, której nigdy jeszcze nie miał w ręku, Luziński siadł jak stał rozbierać papiery, aby się z nich o sobie coś więcej dowiedzieć. Mylius rzadko mu wspominał o matce i tyczących się jej okolicznościach. Walek niewiele się jakoś o to troszczył, uważając się już za przybranego syna i spadkobiercę doktora, ale od wczora niespodzianie zmieniły się okoliczności, a przeszłość poczęła go więcej obchodzić.
Papiery wszakże nie wiele o niej objaśnić mogły — było ich mało, i żadnego ciągu. Matka Luziń-