Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

zywa między jedną a drugą obserwacyą, i przypomina mu, na co go Bóg stworzył, na ojca, męża, brata. Jeźli nie jest nim, a nie spłaci długu boleści ziemi, to życie jego spłynie, jakby go nie było.
— Ale na co ci apteka? — dodał Mylius ostrożnie wchodząc i rozglądając się dokoła.
— Tego wam kochany doktorze, dziś jeszcze wytłómaczyć nie mogę, rzekł Walter, przypuść, że to fantazya, że dziwactwo...
— A fantazyą tę drogo ci przypłacić przyjdzie.
— Cóż robić! — westchnął nieznajomy, nie darmo walczyłem z cholerą nad Gangesem, z żółtą febrą na Haiti, z piorunami słońca, które czaszkę przepalało w Afryce, zebrałem trochę grosza, wolno mi się pobawić.
— A! wolno, odparł Mylius siadając pomiędzy ogromną teką zielnika, a foliantami jakiemiś, tylko nie mając rodziny, dzieci, nie potrzebując się dorabiać, po co ci kłopot brać na głowę?
Walter zagryzł usta i milczał!
— Nie mogę się wam tłómaczyć — rzekł ale płacąc za życzliwość odpowiem tylko, że gdybym mógł wszystko wam powiedzieć, ręczę żebyście mnie usprawiedliwili. Chciwym nie jestem.
Po tych kilku słowach wstępu, Mylius opowiedział zawartą umowę ze Skalskim, i zaproszenie na śniadanie.
— Na śniadanie! mnie! prosić! po co? po co? — zawołał doktór Walter, ja się z nim widzieć nie potrzebuje.
— A jakże skończysz interesa?
— Najprościej w świecie, dam ci pieniądze, zapłacisz, a Skalski mnie pokwituje. Po co ja mam do niego iść, robić niepotrzebne znajomości.
Tu wstrzymał się mówiący, i jakby chciał swą dzikość w śmiech obrócić, dodał:
— Gdyby Skalski był nowego rodzaju Koleopterem, nieznaną i nieuklassyfikowaną istotą z rodzaju Skara-