Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

o kanonika, który może od lat dziesięciu w grobie spoczywał, ale trzeba było sprobować.
— Jest ksiądz kanonik w domu?
— No — jest, a gdzieżby miał być? Ino do ogrodu z brewiarzem sobie poszedł.
— Czybym się nie mógł widzieć?
— Czemu nie. Sługa wskazał pokój i drzwi szklanne otwarte. Oto temi drzwiami, ulicą, wprost do ogrodu, a tam księdza kanonika znajdziecie.
— Bądź co bądź — pomyślał Walek — choćby to był już inny kanonik, nie ksiądz Bobek, zawsze mi za złe mieć nie może, iż się mu pokłonić przyszedłem. Śmielej więc, zostawując jegomości przy obieraniu łupiny, przeszedł pokój i znalazł się w obszernym, na kwatery podzielonym, ogrodzie.
Staroświecki to był wirydarz, bukszpanem wysadzany, z jedlinami, jodłowcami, lipami, szpalery grabowemi, a tu i owdzie z kwiatami rozrastającemi się wspaniale. Bogactwo ich było nadzwyczajne i zdradzało zaraz wielkiego miłośnika. Utrzymywane z ojcowskiem staraniem, lilie, gwoździki, wonne zioła, ogromne krzaki piwonii, róż mnóstwo, napełniały ustroń zapachem i radowały oczy barwami.
W dali, naprzeciw drzwi, na ławce, widać było siedzącego staruszka z brewiarzem na kolanach. Powietrze było ciepłe, głowę miał odkrytą, na pół łysą, a u dołu, spadającym na ramiona, srebrnym włosem otoczoną. Wiek go przygarbił trochę, ale twarz była rumiana, uśmiechnięta. Walek odetchnął, poznając księdza Bobka, który po latach dwudziestu niemal mniej się zmienił, niż ten studencik hoży, wyrosły dziś na bladego, wykrzywionego, znudzonego młodzieńca.
Kanonik postrzegłszy, że ktoś idzie ku niemu, wstał z ławki, i pochylony, drobnemi kroczkami, drepcząc nieco, począł na spotkanie śpieszyć. Zasłaniał się ręką od światła, usiłując poznać gościa — ale nawet dla lepszych oczów było to niepodobieństwem.
Luziński choć zwykle zuchwały, uczuł się jakoś pokorniejszym w obec poważnego a pełnego łagodno-