Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

ści staruszka, który niegdyś małem chłopięciem go błogosławił.
— Ksiądz kanonik mi przebaczy, że mu się naprzykrzam, rzekł — po wielu latach, pamiętny jego łaskawości dla mnie, gdym był dzieckiem, nie mogłem się oprzeć chęci podziękowania za nią.
Ksiądz patrzał mu w twarz uważnie, jakby nie słuchając wyrazów, rozglądał się ciekawie w rysach nieco osłabionemi oczyma.
— Jestem Walek Luziński — wychowaniec doktora Myliusa, niegdyś.
— A! a! pamiętam! pamiętam! przerwał kanonik, ale com to ja waszmości tyle, tyle lat nie widział?
— Nie było mnie tu.
— No proszę, jak to rośnie, i wyrosło, a wczoraj dzieckiem to biegało, chodź, chodź-że no, rzekł, siądziemy, bo ja długo stać nie mogę. Chodzić to jeszcze jako tako, stać już trudno. Powiesz mi co się z tobą dzieje.
Gdy usiedli na ławce pod lipami, kanonik począł.
— Teraz sobie waszmości doskonale przypominam, rumiany byłeś, pyzaty chłopiec, a dziś coś pobladło się, schudło, wyciągnęło, dryblas ogromny. A no, gadajże mi, kiedyś przyszedł, gadaj, co się z waszmością dzieje
— Nauki jak mogłem skończyłem, rzekł Walek, a teraz się rozmyślam właśnie co począć.
— A jakież nauki? do czegoś się sposobił? spytał ksiądz Bobek.
— Chodziłem na filologią, sposobiłem się na literata.
— A więc i na profesora chyba — odparł ksiądz — bo cóż literat? literat jak nie profesor, to ja go nierozumiem, cóż on będzie robił?
— Tak to bywało dawniej — odparł Walek, ale się wiele zmieniło.
— O! zmieniło — a teraz to co?
— Literaci piszą i z tego żyją.