a zamyślił się tak głęboko, iż nie spostrzegł kanonika, aż mu staruszek powoli rękę pulchną, białą, ozdobną pierścieniem z ametystem, położył na ramieniu.
— Po co on tu przyszedł, zapytał, po co? czy prosił o pojednanie?
— Nie, odparł ksiądz Bobek, nie, zaciął się. Co tam między wami było?
Doktór głowę spuścił.
— Fraszka, rzekł, jam żywy, a to młode. Zapomniałem może, iż z palnym materyałem mam do czynienia. Ale nic się tak złego nie stało. Chłopiec zdatny, bardzo zdatny, a do niczego się nie brał, próżnował, może choć w ten sposób zmuszonym będzie iść w świat, i zarabiać na przyszłość. Tak by się to tu zmarnowało. Ależ, dodał doktór ciekawie, jeźli nie po zgodę, po cóż przyszedł?
— Zdaje mi się, rzekł powoli ks. Bobek, iż wywiedzieć się chciał o rodzicach? o ojcu?
— Powiedziałeś mu co dobrodziej.
— Ja? alboż ja co o nich wiem? Nie wiem! nie wiem...
Doktór popatrzał na kanonika, i jakby zdziwiony tą odpowiedzią, stał milczący.
— Bo, że tam jakieś kiedyś plotki, pogłoski, bałamuctwa chodzić mogły, co mnie to obchodzi? czy ja wiem co prawda? nic nie wiem...
Zamilkli oba.
— A mojem zdaniem, dodał ks. Bobek, nie bardzo waćpan dobrze zrobiłeś, żeś mu wcale nic de origine nie powiedział. Tajemnica jakaś, domysły głowę mu nurtują, chłopiec ciekawy, fantazya gra... Powiada, że pojedzie do Turowa, aby ztamtąd zasięgnąć wiadomości.
— Do Turowa! odparł doktór, ale w Turowie nikt mu nic nie powie, nikt nic nie wie... wszystko to wymarło. Hrabiego widzieć nie będzie. Zresztą, przerwał, poprawiając się jakby doktór, o co się ma dowiadywać, nie ma nic. Matka była jakąś niby krewną tego
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/154
Ta strona została skorygowana.