— Wszak się nie mylę, rzekł po chwili Walter, jesteś pan wychowańcem tego doktora Myliusa, którego niedawno tu bliżej miałem poznać przyjemność?
Walek skłonił głową.
— Byłem nim, rzekł krótko.
— Ja choć prawie nikogo nie znam, z twarzy i postawy oswoiłem się tu ze wszystkimi, mówił powoli Walter, wciąż bardzo uważnie wpatrując się w Luzińskiego. Bardzo długo nie byłem w kraju, chociaż niegdyś się w nim urodziłem. To jest, dodał, nie w tych okolicach, dalej nieco. Teraz zachciało mi się wrócić, i osiąść w stronie rodzinnej, ale mi tu tak pusto, jak wszędzie.
— Pan Dobrodziej nie masz familii? — spytał Walek.
— Żadnej, żadnej, byłem sierotą, gdym opuścił kraj, a teraz i mogiłbym swoich nie znalazł. Jest-to smutna dola, ale się do wszystkiego przywyka w świecie, nawet do takiego sieroctwa.
— W moim wieku, a nawet jeszcze w latach pańskich, stworzenie sobie rodziny, stosunków nowych nie jest niepodobieństwem.
— W pańskim wieku jest to możliwe zapewne, w moim już nie. Człowiek się staje egoistą, szorstkim, dzikim, i szuka tylko takich stosunków, które każdego dnia, gdy mu zaciężą, zerwać potrafi. Ale osamotnienie przy pracy umysłu i ducha, nie jest szkodliwem, mówił doktór powoli, owszem, daje ono pogląd zdrowy na świat, stanowisko wyższe, niezależne, mające swój urok i swe słodycze...
— Ja także z musu, ozwał się Walek, — bo zupełny sierota, a stosunek mój ze światem nie wiele mi od niego obiecuje, — ja także muszę się przygotować do pustelniczego żywota wśród tłumu. Za młodu już wcale mnie świat ten nie nęci.
— To źle, rzekł nieznajomy.
— Widzę go czarno.
— Jeźli się widzi to panu, a nie przewiduje, powtórzę, to źle.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/193
Ta strona została skorygowana.