Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/222

Ta strona została skorygowana.

zaczepić nie miała zręczności, rzuciła okiem, inżynier siedział schylony nad robotą i posępny, żal jej się zrobiło tego niezmordowanego pracownika, przykutego w piękne dni letnie między stołem a stolikiem; stanęła przed jego oknem, cień padł na robotę, Szurma podniósł głowę.
— A przecież! odezwała się panna Apolonia, cztery razy przeszłam tędy, niemając szczęścia być postrzeżoną przez pana.
Szurma na pół wychylił się przez okno.
— A ja dziesięć razy najmniej stałem daremnie na czatach, żeby panią zobaczyć?
— Mnie? na cóż się to panu zdało?
— Przynosisz mi pani trochę wesołości z sobą i rzucasz uśmiech jak jałmużnę.
— Jaki dziś pan jesteś grzeczny!
— Nie zawsze? tylko dziś?
— Dziś, szczególniej, jakże! dostałam komplement! dar który mnie się rzadko bardzo trafia i od kogoż? od surowego pana Szurmy.
— Ale trafił się pani nieraz przecie od innych?
— Naprzykład? spytała panna Apolonia.
— Zdaje mi się, że swego czasu nie skąpił ich pani pan Roger Skalski.
— A! to było wcale co innego, odpowiedziała raźno panna — panu Rogerowi zdawało się, że sobie ze mnie łatwo będzie mógł żartować, bom bezbronna, i...
— Dostał odprawę.
— Nie mówmy o tem, teraz się z nim nie znamy.
— Wiesz pani, że wyjeżdżają na wieś?
— Wszystko wiem, odparła, uśmiechając się panna Apolonia — nowiny tych dni, plotki, domysły. — Chodząc po domach, miarkujesz pan, żem się ich dobrze nasłuchać musiała. Nigdyśmy jeszcze tyle nowin na raz nie mieli.
— Cóż pani o tem wszystkiem sądzisz?
— Dla mnie to tak obojętne!
— Ale to nam miasteczko wywróci do góry nogami.
— Wróci ono jutro na nogi jak kot zrzucony z pię-