Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

Szurma stanął w oknie, wyprostował się, założył ręce na piersi, spojrzał na nią dziwnie bystro i przeszywająco i rzekł:
— Nic.
A to rzekłszy siadł do roboty i spuścił głowę. Panna Apolonia spoważniawszy także, odeszła wolnym krokiem.
Szła smutniejsza niż kiedy, po głowie jej chodziły myśli dziwne.
— Nic! nie rozumiem go! nie rozumiem siebie, nie kocham go przecie, a brak mi ciągle czegoś gdy go nie widzę.
Wiem, że z tego nic nie będzie, że się nie ożeni ze mną, a... zdaje się, że nieposzłabym teraz za nikogo, bo by mi się zdawało, że go zdradzam.
Nie! nie! tak dłużej trwać nie może, trzeba zerwać dla samej siebie, wybrać inną ścieżkę, nie widzieć go, nie mówić, zapomnieć. Doktór, doktór jest najzacniejszym z ludzi! byłabym z nim szczęśliwą. Starszy! i ja się postarzeję prędko! a być tak samej, wiecznie i zawsze samej!
Ale dosyć, to wszystko dzieciństwa.
Czeka na mnie uwertura na cztery ręce, bez taktu i raz, dwa, trzy, cztery... To moje przeznaczenie!
To mówiąc rzuciła cygaretę niedopaloną, aby złego przykładu nie wnieść z nią do domu swych uczennic, poprawiła włosy, otarła oczy i zwracała się ku dworkowi burmistrza, którego dwóm córkom dawała lekcye muzyki, gdy przez całą szerokość ulicy pozdrowił ją wykrzyk jakby litości błagający, doktora Myliusa.
— Dzień dobry pannie Apolonii!
— A! a! przestraszyła się zaapostrofowana w ten sposób:
— Jakto! i pani jesteś nerwowa? zapytał, śmiejąc się doktór — przyznam się, że tego po niej się nie spodziewałem.
— Szanowny doktorze, trafia się to tylko czasem,