Rozstaliśmy się z naszym pseudo-bohaterem w chwili nader krytycznej. Wychodząc z cudzego ogrodu, do którego się weszło nie dopełniwszy zwykłych formalności, spotkać w progu jednego z urzędników, którym jest powierzona straż tego Hesperyd schronienia — czyni zawsze wrażenie nader niemiłe. Cóż dopiero, gdy ten strażnik ma fizyognomią gorzej niż smoczą, bo lisią, gdy się kłania i mówi: — Dzień dobry — jak ćwieczkiem przybijając przywitaniem nieszczęśliwego intruza!
Walek Luziński nie należał jeszcze w tej dobie swojego życia do ludzi władających zręcznie intrygą, kłamstwem i szalbierstwem, był dumny, chciwy wszystkiego, zarozumiały niepomiernie, gwałtowny, ale przebiegły nie był wcale. To też, gdy mu w uszach zaśpiewało owe słodziuchno wymówione: — dzień dobry, wargi mu się trząść zaczęły, w głowie zawróciło, a przed oczyma poczęły latać jasne płatki, tak, że na chwilę obawiał się, czy nie padnie, brała go chętka uciekać, to było także nie do rzeczy.
Szaraczkowy, lisowaty jegomość przyglądał mu się tymczasem bacznie i tak dalece starannemu przeglądowi podał całą jego figurę — że pierścionek na palcu Walka, którego nie miał czasu, ani przytomności ukryć, wpadł mu w oczy.
Wzrok nieznajomego jegomości (który był niekim innym, jak znanym nam już panem Mamertem Klaudzyńskim) — przywiązał się do tego pierścionka tak, iż zdawał się o właścicielu jego zapominać, twarz mu się schmurzyła, namarszczyła, ale łagodny uśmieszek wkrótce ją wypogodził. Ruszył ramionami.