O jakie dziesięć kroków, za bzami ukryty, ogryzając sobie do krwi palce, czekał nań Luziński.
— Mój Boguniu, na miłość Boga, daj mi parę koni do miasteczka!
— A cóż ci tak pilno?
— Co ja tu będę robił?
— Z baronem...
— Mówiliśmy i dosyć — odparł Walek, ja muszę powracać — daj mi parę koni, zaklinam cię na wszystko.
— Dam ci cztery i każę zaprządz do kocza! uśmiechnął się Bogunio — trzeba żebyś się wcześnie nauczył jeździć paradnie.
— Ale dajże mi pokój — ja żartów nie lubię — parę koni i bryczkę.
— A obiad?
— Za obiad dziękuję, pozwól mi jechać.
— Rozumiem, stan twego serca wymaga samotności, rozśmiał się Bogunio, nie będę cię wstrzymywał. Wiem prócz tego, że się ze Skalskim nie lubicie. Jedź kiedy chcesz.
To mówiąc, kiwnął na chłopaka przechodzącego.
— Stefek! w mig para koni dereszowatych do bryczki najtyczanki, natychmiast, w szleje zaprządz, sam powieziesz, a koni mi nie poochwacać!
Luziński ledwie miał czas pożegnawszy się wysunąć ku stajni, gdy znalazł już deresze przy najtyczance, siadł, a chłopak obejrzawszy się tylko, zaciął i ruszył.
Około południa stanął Walek przed groblą miasteczka, zsiadł, chłopakowi dał na piwo i pieszo, nie chcąc na siebie zwracać oczów, udał się do mieszkania w restauracyi pod Różą.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/277
Ta strona została skorygowana.