Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/296

Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ XI.

Gdy baron Helmold, udając jak najlepszy humor z żarcikiem na ustach i cygarem w ręku wszedł do pokoju hrabiego, zastał go przechadzającego się ze zmarszczonem czołem i nieusposobionego wcale do wesołości. Milcząco podali sobie ręce.
— Mam wielką przykrość, odezwał się Luis — domowa głupia sprawa, przebacz mi, jestem nieswój.
— Matka moja chora, ojcu gorzej, słowem, głowę tracę.
— Czybym ci kochany hrabio, nie mógł być użytecznym? zapytał baron.
— Dziękuję! nie! to są sprawy, których ręka obcych dotknąć nie może, de la nature la plus intime.
Baron doskonale zrozumiał, że to znaczyło, iż mu się na ten raz nieodwołalnie wybierać ztąd wypadało.
— Jakże mi przykro, odezwał się, iż właśnie w takiej chwili będę zmuszony Turów opuścić. Hrabianki prosiły mnie na ranne śniadanie, pójdę je pożegnać, a potem natychmiast wyjeżdżam.
— Do Warszawy? spytał roztargniony Luis.
— Zapewne, nieco później, ale jeszcze jakiś czas dla interesów familijnych w tej okolicy zabawię.
Gospodarz nic nie odpowiedział, chociaż hrabinę odszedł był zagniewaną, czuł potrzebę poradzenia się i doniesienia jej o śniadaniu.
— Piłeś już kawę? spytał Helmolda.
— Dziękuję, jestem po kawie.
— Zatrzymaj się tu chwileczkę, ja wnet powracam,