— Juściż pan powróciwszy do kraju, nie pozostaniesz tak pewnie sam i zechcesz stworzyć sobie rodzinę?
Doktór popatrzał na nią oczyma wielkiemi.
— Rodzinę, pani moja, tworzy w życiu człowieka nie jego wola, lecz Boża, gdy się ona rozerwie, gdy węzły co ją łączyły pękną, zostaje ból na wieki. Na żałobie tej nic już zasiać nie można!
— Więc pan miał rodzinę: wdzięcząc się i głęboko patrząc mu w oczy, mówiła Idalia.
— Miałem, wymarła! — rzekł sucho doktór.
Dziewczyna zamilkła, bawiąc się wachlarzem, ale doktór nie mógł oczów podnieść, by się z jej wejrzeniem nie spotkać. Widocznie go to niepokoiło.
— Czego ona może chcieć ode mnie? — pytał się w duchu samego siebie.
— Z tym człowiekiem trzeba obcesowo, szeptała sobie Idalia.
— Co pan lubi? — zapytała po chwili.
— Ja samotność i pracę!
— Muzykę?
— Bardzo, rzekł doktór, ale muzykę prawdziwą.
— A jakąż pan nazywa prawdziwą?
Walter uśmiechnął się.
— Tę, która ducha podnosi, uspokaja, karmi, która wyraża jego bóle i koi, w której idzie o myśl, nie o sztuczne spowicie jej i uduszenie.
Idalia nie wiele rozumiała.
— To znaczy, że pan lubi tylko muzykę poważną, religijną.
— Muzykę, odparł Walter, bo co innego muzyka a granie, tak jak co innego obrazki jarmarczne, a sztuka.
Idalii chciało się ziewać na gruncie po którym stąpała, czuła się niepewną i obcą. Ale to nudziarz, mówiła do siebie.
— A czytać pan lubi?
— Lubię, odparł Walter spokojnie, ale to tylko co uczy myśleć.
Idalia już nie pytała.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/312
Ta strona została skorygowana.