Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/334

Ta strona została skorygowana.

Chciał odchodzić, ale pani Pauze posunęła się ku niemu z cichym szeptem:
— Doktór wie, że u mnie on stoi?
— Kto?
— A pan Luziński.
— Mnie co do tego?
— Zlitowałam się nad biednym chłopcem, ale to jest bałamut.
— Tak sądzę, rzekł obojętnie Mylius. Niech pani pije wodę sodową.
Wdowa napróżno chciała go na rozmowę wyciągnąć, poszedł.
O trzy kroki, na progu, oczekiwał pan Jan Baptysta Gorconi, właściciel cukierni, w białym fartuchu, z żołądkiem, który wszelką ideę choroby zdawał się odpychać, Różowe policzki, oko wesołe, znamionowały najwspanialszą wegetacyę mięsa ludzkiego, jaką wymarzyć było można, przecież i to był pacyent. Za zbliżeniem się lekarza, odkrył z pod fartucha zawiązaną rękę, fatalnie przeciętą ostrem narzędziem. Doktór rozwinął i pokiwał głową.
— Zalepić dyachilum i spać spokojnie, rana na pół zgojona, krew błogosławiona.
Cukiernik westchnął.
— Gdyby pan konsyliarz przyjął szklankę limoniady.
— A no, dobrze, jeźli ci to zrobi przyjemność.
W istocie grzeczny Gorconi nie dla limoniady prosił Myliusa, chciał się rozgadać z nim. Podał ją na tacy sam z gracyą i ruchem, w którym Włochy czuć było.
— Cóś u nas w miasteczku zanosi się na wielkie zmiany! rzekł.
— Na jakie?
— A no — apteka sprzedana temu Krezusowi, nieznanemu. Skalscy się wynoszą na wieś. Jakieś barony kręcą się tu i około Turowa, widocznie się coś knuje.
— Mój Gorconi, rzekł doktór — to najpewniej, że