Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/352

Ta strona została skorygowana.

dopuściła mu przyznać Boguniowi, że miał słuszność, chociaż czuł to sam może.
— No, — no, ofuknął się — nie troszcz się tak bardzo o mnie.
— I myślisz iść jutro na ranną schadzkę?
— Pójdę.
— Przyznam ci się, że nie bez obawy widzę cię na nią się puszczającego.
Luziński także nie był bez obawy, choć się do niej nie przyznawał, ale cofnąć się było niepodobna i okazać tchórzem w oczach kobiety.
Bogunio dostarczył mu rewolwera, gotów był nawet dać konia, ale gdy się okazało, że dla kolorytu należało go dosiąść oklep, a na wypadek pogoni galopować bez siodła, Luziński wolał się już własnym nogom powierzyć, będąc pewny, że koń zrzuci przy pierwszym silniejszym wybryku.
Nazajutrz, o trzeciej rano, bohater nasz już był przebudzony, a w godzinę potem począł wdziewać wieśniaczą odzież, która mimo wdzięku poetycznego na obrazkach, nie wydała mu się wcale ani wygodną, ani piękną. Koszula była niesłychanie gruba i robiła mu wrażenie szczotki na skórze, buty okazały się niepomiernie szerokie i strasznie ciężkie, na wypadek ucieczki zwłaszcza, kapelusz zapadał na oczy. W dodatku, gdy się przejrzał w zwierciadle, znalazł się wcale niepięknym i westchnął, myśląc, że hrabianka w tak niekorzystnem świetle go zobaczy.
Bądź co bądź iść było jednak potrzeba i wieśniak wysunął się znaną już sobie drogą. Ranek był mglisty i pochmurny, powietrze parne, strój ciężki, wędrówka trudna, a najmniejszy szelest trwożył biednego.
Przebycie płotu w zwierzyńcu, w nowym stroju, także trudniejszem się teraz okazało niż pierwszym razem. Naostatek spocony znalazł się na grobelce wiodącej ku parkowi i altanie. Zdaleka widać w niej było tylko okna zamknięte, ale do koła żywej duszy. Zbliżywszy się z bijącem sercem ku oknom dotąd jeszcze pozasuwanym żaluzyami, Walek wybrał sobie miejsce