nie ma w domu, zostawiono sekundantów długą chwilę na dole, w saloniku Luisa, a każdy z lokajów, który się zjawił, coś niezrozumiale wybąknąwszy, nie dając nic dobyć z siebie, odchodził.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, naostatek drzwi się otwarły i wszedł wyelegantowany, nadęty Luis.
Major z miną jeża rozgniewanego, przedstawił mu się:
— Major Herman Darmocha, kapitan Siegfrid Szabelski, przysłani jesteśmy przez pana Bogusława Turowskiego, dla pomówienia z panem du Val.
— Ja służę mu za przyjaciela, rzekł krótko Luis, o co chodzi?
— O wybór broni, miejsca i czasu, odpowiedział major.
— Czy pan Bogusław czuje się obrażonym?
— I wyzwanym, dodał major.
— Czy pojedynek jest nieuchronnym?
— O tem nie ma mowy, odparł major.
— Ale du Val z powodu bardzo pilnego interesu odjechał i nie wróci, aż za... nie wiem w istocie kiedy.
Darmocha odskoczył.
— Cóż to? stchórzył? — zawołał, wszak sam wyzywał, wiedział dobrze, iż się to tak skończyć nie może.
— Uniósł się niepotrzebnie, szepnął wskazując krzesło Luis. Pan major jesteś przyjacielem Bogusława, znasz stosunki nasze, łączy nas z sobą pokrewieństwo. Pojedynek du Vala miałby znaczenie, łatwo fałszywie dające się tłómaczyć, trzeba mu zapobiedz.
Major palcami na stole zaczął grać marsza, zmarszczył się, pomilczał chwilę.
— Mości hrabio, rzekł, to sprawa tak dla mnie niezrozumiała, że ja już dalszego traktowania o nią podjąć się nie mogę, kłaniam uniżenie, ale jeźli przypadkiem na gościńcu pan Bogusław strzeli w łeb francuzowi, ja nie będę winien i poświadczę, że był w prawie.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/362
Ta strona została skorygowana.