się nie zwał de Skalski i nie miał szlachectwa. Wszystko to, pogrzebione, zapomniane.
— A to podobno lepsze były czasy, szepnął Walter.
Skalski się obudził — popatrzył przestraszony.
— Zkądże wy o tem wiecie? Wszak doktór Walter obcy, nieznajomy?
Walter się uśmiechnął.
— Dziś, obcy i nieznajomy, rzekł cicho, ale może i nie był zawsze obcym i był kiedyś znajomym.
Skalski począł mu się przypatrywać, podniósł się, przyglądał długo i znowu opadł na sofę.
— Nie, nie — bałamuctwo.
— Smutnie jakoś kończysz swój zawód, mówił Walter zwolna, jak gdyby słowy temi miał zamiar uśpionego i zastygłego wskrzesić, a przecież, cieszyć byś się powinien. Doszedłeś do tego czegoś pragnął, fortunę masz, pochodzenie zatarłeś.
Skalski się porwał i z energią zawołał: — O tem ani słowa.
— Nikomu, ani słowa, ale między nami...
— Nami! ale któż ty jesteś? doktór Walter?
— Doktór Walter.
— Czy diabeł? spytał Skalski.
Z oczów i czoła aptekarza jakby ciążące chmury się obsunęły, drżący wziął go za rękę.
— Kto ci mówił o tych różnych rzeczach? zapytał, przyznaj mi się.
— Pewien człowiek, umarły, którego kiedyś dawniej znałem.
— On kłamał! dodał Skalski żywo, Skalscy są z Sandomirskiego, szlachta podupadła; co dziwnego, szlachta strasznie teraz podupada, ale i się podnosi, to wszystkim wiadomo; mego syna słusznie nazywano w Berlinie: herr baron von Skalski.
Walter się uśmiechnął i zbliżywszy do ucha, szepnął coś aptekarzowi, który się zerwał równemi nogami z siedzenia, oczy straszliwie otworzył, krzyknął i padł na kanapę, dysząc jakby ze strachu.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/367
Ta strona została skorygowana.