da do zgryzienia, z powodu, że są dwie wodociecze równoległe, obie wyschłe, niby jedna, która jaśnie panu służy i niby druga, którąby chciała panna rewindykować.
— Ja nie cierpię spornych gruntów i myślę to załatwić, pojadę do Wilczego-brodu.
Leśniczy się uśmiechnął.
— Co się tyczy niby pojednania, rzekł, to dla czegoż nie, ale żeby to się na co zdało, proszę jaśnie pana, to darmo sobie pochlebiać.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jaśnie panna Cześnikiewiczówna... z przeproszeniem, bez urazy, ale to jest Herod baba.
— Oho! rozśmiał się Roger.
— Ona sama konno granice objeżdża, albo się kałamaszką powozi, pilnuje, procesuje się i nie ustąpi panie nikomu.
— Cóż to, stara już?
— Żeby stara, nie powiem, odparł leśniczy, a żeby młoda, także trudno przyznać. Jakem ja tu nastał, była taka sama jak jest, a temu lat piętnaście, troszyneczkę niby wąsów dostała, ale ją to nie szpeci. Osoba wielce poważna, tylko niby, jaśnie panie, nie kobieta!
Roger się uśmiechnął.
— Zrobi się co, czy nie, zawsze mi wypada tam być i spróbować.
— A zapewne, proszę jaśnie pana, korona z głowy nie spadnie i dla samej ciekawości warto, żeby widzieć dwór w Wilczym-brodzie, bo taki drugi bodaj czy się znaleźć uda.
— A cóż tam tak osobliwego?
— Wszystko, jaśnie panie, rzekł leśniczy, niby począwszy od dziedziczki, aż do księdza kapelana.
— Cóż to za kapelan?
— Kapelan, panie... kto jego wie?! podobno z Egiptu, czy z jakiejś ziemi zakazanej, ale jak mszę mówi, to takim językiem, że nie wiem, czy go sam Pan Bóg zrozumieć może.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/388
Ta strona została skorygowana.