— Ja to wiem, odezwał się po chwili, że starzy sobie roszczą przywileje nauczania młodzieży, choć sami często się mylą. Jest-to przyjętem. My słuchamy wprawdzie.
— Tak, ale usłuchać nie chcecie nigdy, mówił doktór, biorąc go zwolna pod rękę i prowadząc z sobą — a potem w lat kilka, często prędzej przychodzi doświadczenie i mówicie sobie: — A! żebym był starego posłuchał!
Walek milczał.
— Nie miej mi pan za złe, że się wdaję w jego w jego sprawy, dowiesz się później, że mi znajomość z ojcem dawała do tego prawo.
— Ale czemu pan lepiej nie powiesz mi co o ojcu, tem byś mi uczynił prawdziwą łaskę?
— Jeszcze zawcześnie — rzekł Walter chmurno, właściwie niepowinienem był nawet mówić panu, iż go znałem. Chciałem powagę nadać słowom moim, ale się to wszystko rozbiło o waszą zwykłą zarozumiałość młodzieńczą.
Luziński znajdował już Waltera, który sobie opiekuńczy ton nadawał, w najwyższym stopniu nieznośnym. Na jego twarzy igrał uśmiech szyderski, dumny, niemal pogardliwy, patrzał z góry na starego, nie raczył mu nawet odpowiadać.
— Nie śmiem się odezwać, rzekł powoli, boję się pana obrażać, a powiedziałbym co myślę, żeś pan stracił już wszelkie prawo dawania nauk młodzieży, postąpiwszy sobie sam jak młodzieniaszek.
Walek spuścił głowę, czuł się w istocie winnym, słabym, śmiesznym.
— Tak samo jak pan dałeś się uwieść młodości, inny może się dać obałamucić ambitnym widokom, wszyscyśmy słabi.
— Tak! tak! wszyscyśmy słabi — dodał zdławionym głosem Walter i wszyscy za słabość jesteśmy potem karani i chłostani, bo nic na święcie nie uchodzi bezkarnie, bądź pan pewnym.
Oba zamilkli, szli wszakże razem.
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/414
Ta strona została skorygowana.