Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/424

Ta strona została skorygowana.

— Talent! ruszył ramionami ksiądz wikary, talent u takich ludzi, mosanie, jest jak ten fortepian co go Moszkowa dla córki kupiła, która na nim grać nie umie. Fortepian wprawdzie stoi, ale użyć go niepotrafią.
— Mój ojcze, rzekł Bogunio — właśnie może ożenienie zrobi go człowiekiem. Zresztą — de gustibus non est disputandum.
Wikary głową kiwał.
Mirabilia! powtarzał, zażywając tabakę.
— Mam wiec pana dobrodzieja pożegnać?
— Ale czekaj, co bo pędzisz? nie dasz myśli zebrać.
— Pilno mi jest, dodał trochę podstępnie Bogunio, bo prawdę rzekłszy, cała nasza nadzieja była na dobrem sercu księdza wikarego, a ponieważ ta spełzła, zdecydowani są już tak zamieszkać razem, aż dopóki prawnie i ze wszelkiemi formalnościami ślubu wziąć nie będą mogli.
— Pocóż z sobą mieszkać?! ofuknął ksiądz, mech ona jedzie do klasztoru.
— A któż ją tam zawiezie? przerwał adwokat, sama uciec nie może, potrzeba ją przecie wykraść. Gdy ją narzeczony przywiezie potem do klaszturu, no — nie wiem czy ją przyjmą. A wiesz jegomość dobrodziej, młodość, miłość, okoliczności...
Ksiądz wikary sobie uszy pozatykał.
— Dajże mi pokój z temi gorszącemi przypuszczeniami.
Bogunio siadł i patrzał, ksiądz chodził i ciągle to się zamyślał, to wołał głośno:
— Kiedy nie można!
— Tandem, już tym razem to żegnam doprawdy, zawołał Bogunio — a moją tajemnicę polecam.
Schylił się, aby pocałować księdza w ramię, wikary go chwycił za rękę.
— Z jednym warunkiem — rzekł, dam ślub.
— Dasz! ojcze! zbawco! dobrodzieju! z jakim? mów.
— Z jednym, powtórzył ksiądz, że mi ani złamanego szeląga za to nie zapłacą.