Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/425

Ta strona została skorygowana.

Bogunio był tak uradowany, iż mało mu do nóg nie padł, a potem począł go ściskać i chwyciwszy w objęcia, chciał walca z nim po probostwie tańcować.
— O! o! o! oszalał! zawołał ksiądz wikary, no! patrzcież go! waryat... osoba duchowna...
— Jesteś świętym człowiekiem, w uniesieniu zawołał Bogunio.
— Stój! stój! są jeszcze inne warunki, o których o mało nie zapomniałem, pod grzechem śmiertelnym obowiązuję, by oboje odbyli spowiedź wprzódy, powtóre, kiedyż to ma być?
— Dzień jeszcze niewiadomy.
— Ale musi być naznaczony.
— Damy wiedzieć.
— A pora jaka?
— Naturalnie w nocy i przy drzwiach zamkniętych. Zaraz potem oboje wyjadą pocztą do Warszawy.
— Mniej więcej kiedy to będzie?
— W tych dniach.
— Z rana należy mi dać znać — rzekł wikary.
— Z rana tego dnia, aby i nie pisać, i nie jeździć i na ludzkie języki nie zdawać rzeczy, przyślę jegomość dobrodziejowi zwierzynę, to będzie znak umówiony.
Wikary głową pokiwał.
— Oj! wy! puste głowy! puste głowy! nigdy pono nie będziecie mieć rozumu i powagi.
— Ojcze, jak posiwiejemy.
— Ale takie jak wasza głowy, pono...
— Ni łysieją, ni siwieją! rozśmiał się Bogunio. Stopy całuję i uciekam, bo roboty mam ogrom.
— A to waćpan marszałkujesz?
Bogunio skłonił się, pocałował go i uciekł.
Biegł z tą wiadomością szczęśliwą do pani Pauze, ale tam nie znalazł Walka. Zdziwiło go to, począł burczeć i zżymać się, bo miał czekać na niego.
Schodził ze schodów zły, gdy mu się uśmiechnięta Hanka nadarzyła. Był tej natury poczciwiec, że uśmiechu kobiecego i kieliszka wina, jako żyw nie od-