Słońce jak gdyby na złość powolniej niż kiedykolwiek zachodziło, godziny się wlokły, zegary pospały, dzień się dłużył, jakby osie na których świat się obraca, nienasmarowane były przez zapomnienie.
Napróżno hrabianka Iza chodząca po salonie z pozornie bardzo spokojną twarzą, wyglądała przez okno na niebo, patrzała na zegar, wieczór nie nadchodził. Rzecz była prawdziwie niepojęta, ale są takie dni w roku.
Na nizkiem krzesełeczku podparta, wpół leżąc, wpół siedząc, Emma patrzała oczyma załzawionemi na siostrę i mówiły do siebie długo wejrzeniami, a usty przemówić nie mogły. Nareszcie Iza rzuciła się na dywan u stóp siostry, głowę złożyła na jej kolanach, skryła twarz i pozostała tak chwilę, a gdy powoli podniosła się potem, oczy miała czerwone jakby od płaczu, który się spalił na powiekach.
Niemym uściskiem dwie siostry przytuliły się do siebie i rozerwać nie mogły, płakały obie po cichu, potem jakby lękając się, aby ich nie zdradził głos, szeptały.
— Więc rozstać się trzeba! Kto wie na jak długo i kiedy się znowu zobaczym?!
— Jak ja tu ciebie samą jedną porzucę? jak ci tu będzie biedna niewolnico?
— A! nie pytaj! ja sama myśleć o tem nie chcę. Myśmy tak nawykły być razem i cierpieć razem, że rozstanie przeraża jak śmierć! I kiedy przypuszczę, że jutro tu obudzę się sama, bez ciebie, jedna wśród nich, bez tej siły, którą czerpałam we wspólności na-