Gdy po Te Deum, po suplikacyach i po ostatniej benedykcyi rozchodzić się zaczęto, za drzwiami kościelnemi szeregiem stanął cały orszak ciekawych, ażeby widzieć młodą narzeczonę starego doktora.
Aptekarzowa przeczuwała to i trącając córkę, szepnęła jej:
— Wyjdźmy przez zakrystyę.
— A to dla czego? spytała Idalia ruszając ramionami.
— No, widzisz, będą nas palcami pokazywali.
— A! niech pokazują! odpowiedziała piękna panna, czego ja się mam wstydzić? Proszę mamy, chodźmy.
Roger, który stał przy ławce podzielał zdanie siostry, znajdował niewłaściwem ustępować przed ulicą, jak on nazywał.
Wyszli zatem Skalscy i zastali tłum ciekawy, szemrzący, śmiejący się, którego widok w istocie nie był przyjemnym. Potrzeba było zimnej krwi młodych Skalskich, aby przejść przez te rózgi nie drgnąwszy.
Niektóre uwagi na pół głośno wymówione, dochodziły nawet uszów panny, która udawała, że ich nie słyszała.
— Ależ pani Maciejowo, to nie może być, to stary grzyb, ja go znam. Kazimira służy u niego, a to młodziuchna.
— Rodzice zmusili, czy co?
— A staremu toby warto dać! dać! mówił szewc, żeby mu szaleństwo wybić z głowy. A to gotowe zgorszenie.
— Patrzaj Joasiu, patrzaj, szeptały dziewczęta, jaka to jej szkoda; dalibóg nie wiem, czy ma dwadzieścia lat, a jemu, powiadają, sześćdziesiąt z okładem, siwy, żółty.
— Zachciało się grzybowi kwiatka!
I śmiano się i złorzeczono, ale Skalscy zbyt wysoko stali po nad ulicą, aby ich to boleć miało. Nie
Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/461
Ta strona została skorygowana.