Strona:PL JI Kraszewski Ewunia.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

Sykstus drżał jakoś cały, to co dla innego byłoby nieopisanem szczęściem, zdawało się w nim obudzać tylko przestrach jakiś i pomieszanie. Milczał jak skamieniały długo, nareszcie raz jeszcze poszedł ścisnąć kolana dobroczyńcy i rękę jego ucałować, a po chwili się odezwał.
— Panie mecenasie, prawdziwie, braknie mi słów na wyrażenie mojej wdzięczności. Jest ona tak wielką, iż na całego życia zapełnienie nie starczy. O! panie! wspaniałomyślność to, jakiej się spodziewać nie mogłem, na którą w istocie nie zasłużyłem. Lecz, lecz — dodał jąkając się — lecz, panie mecenasie dobrodzieju, ja, ja, jabym jeszcze nie życzył sobie opuszczać pana i jego kancelarji, ja się i tu wiele nauczyć mogę... ja, ja...
Żółtkiewicz stał, z wielką powagą i uwagą, patrząc na niego, ale nie bez pewnej surowości.