Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

błyszcząca rzeka co je oblewa, zielone łąki po których płynęła, strome brzegi Styrowe i szare domki żyjących w tej ruinie ludzi. Mało u nas miasteczek coby gruzami nie uciskały serca; każde z nich prawie jak drobne chłopię w szerokiej podziurawionej kapocie ojcowskiej wygląda; — i obszernie mu w gruzach, na cmentarzykach i zwalisku. Takiem było i to miasteczko, o którem mowa... Sterczały nad niem wieże bez wierzchołków, kościoły bez krzyżów, dzwonice bez głosu, klasztory bez dachów, groby bez poszanowania i ołtarze bez świętości. Czas co wszystko kruszy — przeszedł i podeptał zamki, świątynie, domy; została kupa ruin nieforemnych. Wśród białych, szarych i czerwonych ścian murów okopconych od pożaru, świeższe, żółte domki poziome świeciły tu i owdzie; przy nich klatki i szałasy, obok poważnych ruin karłowate i do kretowisk podobne. Środkiem zamiast ulic ciągnęły się po świeżym deszczu szerokie czarnego błota strumienie. — Smutny to był widok!! ale gdzież na świecie niema ruin, a któraż ruina wesoła? — w każdej z nich mieszka śmierć.
Cegłami zamku i kościołów wysłane były kałuże smrodliwe, resztki pustek stały gdzie niegdzie w ulicach, jak trupy, wyłupionemi próżnemi patrzając oknami, jak umarły zdrętwiałem jeszcze patrzy na świat okiem. Nigdzie nie widać było poszanowania pamiątki, nigdzie uczucia dla przeszłości; waliła się ona do koła, powolnie, pomijana obojętnie, rzekłbyś, że ją czarownik jakiś ukrył oczom i sercu.
Pan Paweł przejeżdżał ulicą otoczoną domostwy żydowskiemi drewnianemi, chatkami co się do murów poczepiały, budkami z tarcic, sklepikami z lada kilku desek zbitemi. Dwa czy trzy razy pominął długie mury klasztorne, powyłupywane, obrosłe korzeniami, zzieleniałe i porysowane od uliczników — nareszcie stanął przed dworkiem w ustronnej uliczce, skromnym, bo od czoła tylko czworo okien i jedne drzwi mającym. Było to mieszkanie państwa Antoniostwa i ojca jego i matki. Domek stał na uboczu, miał maleńki ogródek, ciasny