Weredyk niepohamowany, palił w oczy każdemu gorzką prawdę, byle się nadarzyła zręczność, a gdy się kto pogniewał, śmiejąc się i ruszając ramionami, kończył zawsze jednem: Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad[1].
Zresztą, nie mogąc nigdzie długo miejsca zagrzać, żeby mu gdzie najlepiej było, po niejakim czasie wyruszał dalej i jechał gdzie go oczy niosły. Do tych nieustannych podróży miał jednego silnego szkapę, wózek zielono malowany i tłomoczek — nic więcej.
Sługi nie potrzebował dowodząc zawsze, że my im, nie oni nam posługują, i mimo wieku doskonale się bez niego obchodził.
— Góra z górą! — zawołał wstając — a wszak to Pan Paweł! I gdzieżeś ty się u licha puścił, chłopcze, za ptasiem mlekiem, śpiewającem drzewem, wodą żywiącą, czy zaklętą księżniczką? a to.... czasu żniw! Dobre pijanici i krapla[2] — rad jestem że cię choć tu spotkałem.
— A! kochanego dziadunia — powtórzył Pan Paweł rozstawując ręce do uścisku. — Ale cóż tu dziadunio robi?
— Zachciałeś — choczby hirsze, aby insze[3], ja się to już tak całe życie włóczę; a ty?
— A ja! — z niejakiem wahaniem, odparł pan Paweł, widocznie zbierając się na niegotową odpowiedź.... ja — jadę do siostry.
— Jać to i bez ciebie wiem — rzekł Pan Dymitr — bo gzieindziej nie prowadzi ta droga, tylko do Rohoży i do piekła — ale po co? Chleb iż, a prawdu riż[4].
Tu właśnie był sęk, bo o projektach, ile ich było, wcale nie miał ochoty mówić pan Paweł, zmieszał się jak nieprzywykły do matactwa i śmiejąc się odparł powoli: