nie wie, bo to największy sekret, pono go brat serdecznie okpił; po trzecie, Hieronim ubogi biedny, ostatni kawał chleba, ostatnią odzież z pleców biedniejszemu dać gotów.
Panu Piotrowi łza się w oczach zakręciła, otarł ją szybko i nieznacznie.
— A spytajże go — mówił dalej Dymitr — to ci się nie przyzna jak do grzechu. Pawełek dobre człecze, ale przy nim to miedź przy złocie. Długo żyję mosanie, a na takich ludzi nie trafiłem. A jaki to niewidomy wpływ — dodał żywiej rozgadując się stary — wywierają na otaczających: patrzaj! żona, dzieci, niechaj jeszcze, ale słudzy ich, ludzie, to wszystko zdaje się z innego materjału — wszystko serdeczne, słodkie, grzeczne, poczciwe.
— O! kochasz bo ich Dziaduniu!
— O! bo warci panie Pietrze! Koły lubisz liubi duże, a ne liubisz, ne żartujże[1], powiada przysłowie, i dalibóg dobrze.
— Ja się temu bynajmniej nie sprzeciwiam, bo i ja czuję do nich słabość.
Dziadunio uścisnął pana Piotra i rozśmiał się.
— A widzisz! — rzekł i ciszej szepnął: — I pomożesz? ty i ja? prawda?
— Nie — ja sam — rzekł pan Piotr.
— O! o! brat sobi rad! a toż dla czego?
— Bo ty nie masz Dziaduniu czem szafować, tobie i tak ledwo staje.
— To mnie wiedzieć — hliady sebe bude z tebe[2]; ja stary egoista, nie dam się skrzywdzić! Chłopców im do szkół oddamy, i o co najgorzej podobno boli głowa Hieronima, do dekretu Zawilskich go przyłączysz bo pan Paweł siebie wścibił, a o bracie zapomniał; chcieli od niego za to dwa tysiące których niema. Sobocki niby miał robić interes, ale to także Ne daj Boże z Iwana pana[3], a co dopiero kiedy