Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

łyżką co mógł, ale drugiej już nie wziął nawet. Domowi pootwierali usta i chłodzili je. Podali sztukamięsę — toż samo; oskrobana jednak przeszła przez gardło. Cały obiad był w tym rodzaju: zostawała na pociechę i ochłodę śmietanka owa, która z nudów, zamknięta sama jedna w lodowni, zwodniała i osiadła. Hiacyntha dostała bicia serca i wstała od stołu.
Pan Paweł poił tymczasem kielichem szampana powiatowej fabryki, wypił zdrowie pana Piotra. Rozniesiono ptisiowe obwarzaneczki, z jednej strony przysmalone, z drugiej niedopieczone, i wszyscy wstali od stołu prosząc o wodę po pieprzu, który wnętrzności i języki palił. Pan Piotr utrzymywał po cichu, że obiad był gorzki jak rozpacz nieszczęśliwego ojca; Dziadunio klął po prostu, i zaraz na bok wziąwszy Pawła, rzekł mu do ucha:
Kołyś ne pip, ne ubyraj sia w ryzy![1] Co ty oszalał panie Pawle?
— A cóż się stało?
— A tożci ty nas potruł swoim pańskim obiadem. Czy ty myślisz że oni wse szczo chrin taj łoźkoju[2]? Co tobie takiego? — Paweł obiema rękami wziął się za czupryny resztę?
— Ten kucharz...
— A to niechby była gospodyni misę dobrych klusek zwarzyła; Chleb ta woda, nema hołoda[3] a tyś nas poczęstował, że w brzuchu ogień piekielny....
— Panna Hiacyntha zaręczyła nam, że panowie samym niemal pieprzem żyją.
— To wściekła jakaś baba! — splunął Dymitr, i ruszył ramionami.

Dano kawę (szczęściem bez pieprzu), podano za nią, zwyczajem pańskim, według porady guwernantki, likwory dubieńskiej fabryki zamiast chasse — café — i jakoś obiad się powoli zapominał. Przyszły fajki,

  1. Kiedyś nie ksiądz to nie bierz sutanny.
  2. Co chrzan to łyżką.
  3. Chleb i woda nie ma głodu.