powtórzyć tę rozmowę, utkaną z przerwanych słów zimnych na papierze, gorących w ustach i sercu.
Wśród niej ośmieliła się powoli Zosia, rozwiązały się jej usta i skończyli jak brat i siostra uśmiechem serdecznym, słowy poufałemi. Staś kochał już jak szalony, i przysięgał w duszy, że się nie ożeni chyba z Zosią; jej serce rozkosznie było wzruszone, rozkołysane, i łzy nieproszone dobywały się z oczów.
Późno już podano wieczerzę, przy której nielitościwy Dziadunio dobrze się jeszcze nażartował z obiadu państwa Pawłów i ich domu, choć mu nikt przez uczucie przyzwoitości przy bracie pomagać nie chciał. Staś tylko po cichu szepnął Dziaduniowi, że dzień ten pod nazwiskiem dnia pieprzowego zachowa światu w przyszłych pamiętnikach, które w pięćdziesiątym roku życia ma zacząć pisać.
Wieczerza już się skończyła, gdy na znak porozumienia, oczyma dany przez pana Piotra, Dziadunio nagle rozpoczął:
— Ale, ale — rzekł — panie Hieronimie, jest tu prośba do ciebie. — O tobi gadka[1].
— Do mnie? od kogo? — Zaśmiał się pan Hieronim. — A cóż ja dla kogo uczynić mogę?
— Wystaw sobie Waćpan — rzekł Dziadunio serjo — wszak to pan Piotr z waścinej przyczyny ma niepospolity kłopot.
— Z mojej? z naszej? — porwali się razem Hieronimostwo.
— Ale tak jest! posłuchajcie tylko! — zawołał Dziadunio — ludzie jesteście nieświadomi wielu rzeczy, bo żyjecie na wsi. — Ne tylko świtu, szczo w wikni..[2] Myślicie asaństwo tylko o gospodarstwie, o dzieciach, a z waszej przyczyny drugim bieda. Ot! panu Piotrowi nie chce Heroldja potwierdzić szlachectwa, dla braku metryk waszej linii....
— Jakto?