Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— No! ale zkądże Waści, panie Stanisławie te dostatki?
Uśmiechnął się tylko niechętnie. — Zkąd? — rzekł — juściżem nie kradł, to pewna; zapracowałem jak i drudzy, ale o to mnie nie pytajcie, bo nie powiem, bo o tem mówić nie lubię i nie chcę. Zresztą, to moja tajemnica.
Prawda że tajemnica, gdyż i dotąd jest to dla mnie zagadką.
— Jak to? i wy nie wiecie zkąd się to wszystko wzięło?
— Wiemy i nie wiemy; domyślamy się tylko, że karty dać musiały jeźli nie wszystko, to przynajmniej bardzo wiele. Zresztą, Bóg to wie jeden, bo mój brat nikomu nie odkrył się w tym względzie.
Nazajutrz rano, jak zimną wodą oblawszy mnie swojem milczeniem i osobliwszą dyskrecją, przenocowawszy, zaciekawionego pożegnał i znowu się zapakowawszy do karety ze swoja panią duszką, jak przybył, tak pojechał. A co mi dom do góry nogami przewrócił, i Bóg zapłać nie powiedział — kwaśnym bonżurkiem zbył w ganku.
Zjawił mi się i znikł jak kamfora. Doszło potem moich uszów, że w Kijowie w złotej sali najpierwszą grał rolę i uchodził za magnata z Poznańskiego, którego szatan gry opętał. Potem zasłyszałem o nim w Wilnie, dowiedziałem się, że wyjechał do stolicy; ale nigdy ani listem, ani słowem, ani dowodem pamięci nie odezwał się już do mnie.
Trochę mnie to bolało, ale i Helusia i reszta braci nie byli odemnie szczęśliwsi; zaparł się nas wszystkich, bojąc się zapewne byśmy mu nie byli ciężarem. Brat nasz Józef zjechał się z nim przypadkiem w Wilnie, dowiedział się o nim i poszedł do niego. Przyjął go jak gościa, grzecznie, pięknie, upoił, nakarmił — ale na tem koniec. Stosy złota leżały u niego na stołach; Józef był wówczas, jak całe życie zresztą, w wielkich obrotach; tysiąc dukatów byłyby go może z ruiny podźwignęły i postawiły na nogach